23 października 2011

Czerwona Coma – inna, a jednak taka sama.

                No i nastał ten od dawna zapowiadany moment, w którym Coma wydała swój czwarty (licząc „Excess” piąty) studyjny album. Album bez tytułu za to ubrany w kolor czerwony. Po tym kolorze z założenia oczekiwałam czegoś ostrzejszego, a tu trochę niespodzianka. Już pierwszy singiel czyli „Na pół” swoją delikatną jak na Comę formą wzbudził w fanach wiele emocji. Mówili, że zbyt popowy, zbyt komercyjny. A ja czekałam na płytę, stwierdziłam że nie ma czego oceniać po tylko jednym numerze, który to jak dla mnie, jest numerem typowo radiowym. I ta radiowość jest jak dla mnie bardzo ok., może dzięki temu, ktoś się dowie, że taki zespół jak Coma istnieje i się nim zainteresuje. Już dawno wyleczyłam się z podejścia anty komercyjnego, który przynosi dla fana więcej strat niż korzyści.
                Co do samej „czerwonej” płyty, po pierwszym przesłuchaniu, byłam autentycznie zdziwiona, lekkością tego materiału, był jakiś taki nie „comowy” jakkolwiek takie numery jak „Los cebula i krokodyle łzy” podeszły mi od razu. W drugim przesłuchaniu szukałam takiej Comy jaką znałam wcześniej i ku swojemu drugiemu zaskoczeniu również znalazłam, mocne rockowe brzmienie, które słychać na przykład w „Woda leży pod powierzchnią”, w którym faktycznie słychać moc tej „starej” Comy. W formie, również Coma trzyma się tego co sobie wypracowała, zwłaszcza jeżeli chodzi o długość piosenek w którym na tej płycie liderem jest „0 Rh +”, które to przy okazji jak na razie jest moim ulubionym numerem.
                Jeżeli chodzi o tematykę, czy klimat w tekstach to jest bardzo plastyczna płyta. Rogucki operuje słowem w taki sposób, że słuchacz widzi to, o czym on śpiewa. Idealnie współgra to z muzyką co razem tworzy klimat, który dla każdej piosenki jest inny. Oprócz tradycyjnych tematów, czyli uczuć pojawiła się krytyka showbiznesu, nie po raz pierwszy u Roguckiego, jednak stale sympatyczna, „Gwiazdozbiory” to jedna z najbardziej przemawiających piosenek na tym krążku.
                Może ja i jestem mało obiektywna, może nie powinnam w ogóle, o Comie pisać, ale no, lubię to i to chyba z przesłuchania na przesłuchanie bardziej.

12 października 2011

Cukierkowa Bitwa Warszawska

Zaciągnęli mnie do kina. To dobre określenie, nie poszłam tam z własnej woli. Ale poszłam, to niewątpliwy fakt, poszłam, mimo, że do szkoły miałabym na 10 a do kina musiałam iść na 8:30.
„1920 Bitwa Warszawska” to film z cyklu „Szkoły na to pójdą” toteż, nie spodziewałam się niczego, kompletnie i to, że się niczego nie spodziewałam sprawiło, że mi się podobało. Może nie jakoś specjalnie, miała na to wpływ gra aktorska, bo chociaż nawet Nataszę Urbańską dało się w tym filmie oglądać, o rewelacji w tym temacie nie było.  Urzekła mnie za to, realizacja filmu, bardzo dobre zdjęcia, realistyczne obrazy i o dziwo, 3D które nie drażniło a dodawało uroku.
Co mnie zadziwiło? To, że nie jest to w gruncie rzeczy film historyczny, przynajmniej ja go tak nie odebrałam. Wydarzenia historyczne, owszem są, ale odgrywają tło dla historii o jak zwykle dzielnym, patriotycznym żołnierzu i mądrej, odważnej i pięknej kobiety, która porzuca życie gwiazdy estrady na rzecz zabijania bolszewików. Można i tak, bo dzięki temu, film jest jeszcze bardziej „szkolny” tzn. nawet  średnio rozgarnięte licealistki wytrzymają do końca, chociażby ze względu na Borysa Szyca.
W innych aspektach, nic się nie zmienia, nadal to my Polacy jesteśmy najlepsi, najodważniejsi i inne takie naj. Przeganiamy złych najeźdźców z naszego kraju, i wtedy jesteśmy jeszcze bardziej naj, bo przecież nic nie wskazuje na to, żebyśmy wyszli z tej opresji cało. Wszystko jest tak idealnie piękne, łącznie z miłością głównych bohaterów, że aż czasami chciałam, żeby wizja kolegi siedzącego obok, który co 10 minut przepowiadał śmierć głównego bohatera się ziściła. Sceny walk mi się podobały, bardzo realistyczne, chociaż co dziwne, giną głównie nasi, stwierdziłabym nawet, że bolszewicy strzelają do Polaków jak do kaczek. A Polacy, mimo, że wygrywają zabijają w sumie może z 20…
Ani nie jestem zachwycona, ani się nie zawiodłam. Całkowicie kupuję tę otoczkę, wygląd tego filmu, chociaż momentami jest on trochę karykaturalny. Ale za to, kompletnie nie czuję tej historii o miłości, jakaś taka za bardzo cukierkowa… Czyli jest 1:1, remis, czyli wychodziłoby na to, że nic specjalnego. Ale generalnie, dla spędzenia ciekawego wieczoru, polecam ale bez nastawiania się na dzieło sztuki.