20 czerwca 2010

Hey daje słabe koncerty? Nie tym razem. 11 czerwca 2010 Szczecin

Hey daje słabe koncerty. Takie przeświadczenie istniało wśród moich znajomych. Ja jakkolwiek bardzo doceniałam twórczość owej szczecińskiej kapeli to nigdy nie byłam wielką fanką i znawczynią dyskografii. Jednak na ten czerwcowy koncert bardzo się nastawiłam, tym bardziej że wyjazd na Strachy na Lachy do Polic nie wypalił. 
Jak powszechnie wiadomo, Szczecin nad morzem NIE LEŻY, ale Dni Morza obchodzimy a i owszem. Tegoroczna edycja odbyła się pod hasłem „Trzydniowa naWAŁNICA” ( pisownia od Wałów Chrobrego przy których się odbywa) , złośliwi mawiali o imprezie jako o trzydniowej „naWALNICY” bo rzeczywiście można się było nieźle nawalić. Ale nie o tym miało być, jarmarczne stoiska i karuzele mnie nie obchodzą (chociaż pozdrawiam wszystkich tych którzy z powodu awarii prądu utknęli na Diabelskim Młynie, szacunek). Obchodził mnie raczej namiot umieszczony na końcu Łasztowni. Bo to w nim miał wystąpić najbardziej znany szczeciński zespół, Hey (idąc tym tropem, za rok poproszę Indios Bravos). Niby wszystko fajnie, namiocik z dala od głośnych atrakcji i spacerowiczów, tyle że ciężko było tam trafić, pokierować mnie musiał pan ochroniarz, bardzo miły z resztą co się rzadko zdarza. Kiedy już trafiłam w okolice namiotu na około 40 minut przed planowanym rozpoczęciem przed barierkami ujrzałam spory tłumek który czekał aż do koncertowego namiotu w ogóle będzie można wejść. Do tłumów przed wejściem na różne imprezy się przyzwyczaiłam, toteż grzecznie stanęłam przy barierce w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń. Tłum się zbierał, bardzo sympatyczny tłum właściwie, składający się głównie ze stałych ekip koncertowych tego miasta. Ludzi przybywało bardzo szybko a miejsca cały czas było tyle samo co zaowocowało tym, że miejsca to ja mam więcej przy barierkach na koncertach Comy niż tam, a tu co chwile ktoś z obsługi przeciskał się przez tłum. Co jakiś czas ochroniarze przychodzili i kazali się odsunąć do tyłu na co konsekwentnie odpowiadałam im „taaa, ciekawe gdzie do tyłu”. Szczytem inteligencji ze strony obsługi była próba przeciśnięcia przez tłum ciężarówki, jakby nie można było tego zrobić później. Ludzie chyba musieli się pozmniejszać albo wchodzić jedni na drugich żeby ten samochód się zmieścił. A czas mijał. Koncepcja była taka, że wpuszczanie będzie odbywać się po 5 osób, potem kontrola tych osób i następne. Oczywiście koncepcja ta padła zaraz po tym jak zezwolono na wpuszczanie. Rozentuzjazmowany tłum ruszył biegiem w kierunku namiotu nacierając na Bogu ducha winnego młodego chłopaka z ochrony. 
Namiot wypełnił się prawdopodobnie w jakieś 10 minut. Co nie zmienia faktu, że było już grubo po 22. Miejsce miałam z przodu, zaraz za ludźmi którzy trzymali się barierek, centralnie przed sceną. Jest to prawdopodobnie najgorsze miejsce dla kogoś kto nie lubi pogo i noszenia ludzi na rękach. Do obu tych czynności nie pałam szczególną miłością ale co mi tam, raz się żyje (ale guza na głowie to mam…). Koncert rozpoczął się jakieś pół godziny po 22, może troszeczkę więcej. Początek był nastrojowy, „Vanitas” puszczone z taśmy kołysało. W ogóle, kilka pierwszych piosenek nie zapowiadało tego, co się miało dziać. A pod sceną działo się bardzo dużo, irytować mogli tylko ludzie którzy chyba po raz pierwszy byli na koncercie rockowym i nijak nie dało się z nimi współpracować. Największy szał odnotowałam na 3 piosenkach, „Umieraj stąd” i to chyba jasne dlaczego, w końcu to piosenka o naszym mieście. Podczas tej piosenki chyba najwięcej osób przeniosłam na rękach. Drugie w kolejności jest „Kto tam? Kto jest w środku?” i tu w sumie nie mam wytłumaczenia, pewnie dlatego że to singiel. A króle koncertu był niewątpliwie „Teksański” o który publiczność dopominała się od połowy koncertu. Mi osobiście bardzo podobała się jeszcze „Cudzoziemka w raju kobiet” bo w tamtej chwili potrzebowałam sobie pokrzyczeć „Spróbuj się domyślić gdzie to mam, no gdzie?” O ile warstwa wizualna nie zawiodła (za zespołem widniał motyw znany z „Miłość Uwaga! Ratunku! Pomocy!”) to warstwa dźwiękowa jednak troszeczkę tak, momentami z wyśpiewywanych słów nie można było zrozumieć kompletnie nic. Co bardzo mi przeszkadzało, zwłaszcza kiedy grane były numery których zwyczajnie nie znam. Bo oprócz sztampowych piosenek typu „A ty?”, „Teksański” , „W imieniu dam” i piosenek z ostatniej płyty były też te starsze, dla fanów z pewnością znane ale dla osób które tymi fanami nie są, niekoniecznie. Na wielkość namiotu narzekać nie mogłam, bo byłam z przodu ale osoby które się nie zmieściły do środka mają pełne prawo być niezadowolone. Mogę za to z pewnością ponarzekać na temperaturę, która w namiocie panowała. W pewnym momencie po prostu nie było czym oddychać. Zwykle w takich wypadkach wystarczyło mi stanąć na palcach i oddychać powietrzem które znajduje się wyżej, ale tym razem czyste, chłodne powietrze uleciało gdzieś jeszcze wyżej i taka taktyka nie działała. Dostawaliśmy za to, i to nie wiem czy od wiatru czy od organizatorów regularne dostawy chłodnego powietrza, które było wytwarzane przez poruszanie się materiału u wejścia namiotu. Dobre i to. 
Podobało mi się, naprawdę mi się podobało. Nie był to „Słowianin” w którym koncerty są w skali Szczecina bezkonkurencyjne ale też nie byle jaki plener. Przyzwoity koncert, przyzwoitego zespołu i przyzwoita publiczność. Nie ma na co zbytnio narzekać ale też nie ma się czym zachwycać. Mimo to, potrzebowałam tego koncertu, jak tlenu którego na nim nie było. Jestem usatysfakcjonowana, tak zwyczajnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz