Trzymając
w ręku świadectwo dojrzałości mogę już z pewnością powiedzieć, że matura to
bzdura. Serio.
Chociaż
na początku był dramat, człowiek nie może jeść, spać, wydaje mu się, że nic nie
wie, dopóki nie dostanie tego magicznego arkusza. 4 maja, godzina 9:00, matura
z polskiego, maturzysta szybkim ruchem dowodu osobistego rozcina naklejki,
szybki rzut oka, na to czy w arkuszu nic nie brakuje i leci na koniec żeby
zobaczyć tematy do wypracowania, „Dziady” …no nie jest źle, drugi temat „Lalka”
i „Ludzie bezdomni” ufff, jesteśmy w domu, chociaż w sumie to z „Ludźmi
bezdomnymi” nie udało mi się spotkać w liceum to i tak lepsze to niż zagmatwana
treść „Dziadów”. W sumie zawsze mogli dać coś gorszego, taki „Potop” na
przykład, nawet moja polonistka nie naciskała jakoś szczególnie na zapoznanie
nas z tym dziełem. 3 dni wolnego i powtórka z rozrywki, matematyka, godzina
9:00, dowód, naklejki, strony w arkuszu, i z ciężkim sercem zaczyna się
rozwiązywanie zadań, pierwsze, drugie, trzecie, dziesiąte, piętnaste, kurcze,
łatwe to, ale może…czy nie za łatwe? Wracam do poprzedniego zadania, no nie
chce wyjść inaczej, trudno, w sumie sierpień też jest dla ludzi, lecę dalej.
Dzień przerwy i kolejne starcie, angielski, 9:00, dowód, naklejki, strony,
temat wypracowania, słuchanie, czytanie, pisanie, godzina, skończone, nerwowe rozglądanie
się po sali, co ci ludzie jeszcze tam tak skrobią? Nie no, idę, a może jeszcze
nie? Nie no, przecież już wszystko napisałam wychodzę. Następny dzień to
rozszerzony WOS, droga tak jak za każdym poprzednim razem, dochodzę do miejsca
z zamieszczonymi zdjęciami Buzka i Millera, po czym sprawdzam, czy aby na pewno
jest to arkusz do rozszerzenia, no niby tak…no dobra to lecę dalej,
wypracowanie o demokracji, 5 stron zapisanych i część pisemna matur skończona.
Część
ustna, jest chyba głównie po to, żeby maturzystów dręczyć, przecież to oczywiste,
że na polskim prezentacje pisze się dzień wcześniej, a potem chodzi nerwowo po
korytarzu mówiąc jakieś strzępki informacji na wybrany przez siebie i „przygotowany”
temat. Wreszcie moment wejścia, komisja, przedstawienie tematu, gubienie wątku,
ciągłe „yyyy” nareszcie koniec, teraz rozmowa, jedno pytanie, drugie, czwarte,
szóste człowiek niby coś tam odpowiada, czasem nie mając pojęcia o czym mówi a
w głowie „prezentacja była na pewno bardzo zła, że tyle pytań i teraz próbują
mnie wyciągnąć żeby było 30%”, nareszcie można wyjść. Pierwsza myśl po wyjściu,
no nie było tak źle, po godzinie, no tu można było odpowiedzieć lepiej, po
drugiej godzinie, no i tu też mi nie poszło, po trzech godzinach, no przecież
nie zdałam! Wreszcie ogłoszenie wyników, wszyscy zdali, tylko nieliczni słabo,
większość bardzo dobrze, szok, euforia, niedowierzanie. A następnego dnia
angielski, do tego nikt się nie uczy, nerwowe chodzenie po korytarzu, w końcu
wejście do sali, losowanie zestawu, szybki rzut oka, i się zaczyna, na zewnątrz
jest się względnie opanowanym, coś tam się składa po angielsku a w głowie najgorsze
przekleństwa po polsku, „przecież sama sobie wylosowałam ten zestaw … ja to mam
….. szczęście …..”. W końcu udało się przebrnąć i radosnym głosem obwieszcza
się kolegom na korytarzu „ale się skompromitowałam!” ale nie ma strachu,
następni też się kompromitują, niektórzy zapominają nawet jak jest hotel,
wizyta w kawiarni, głupie filmy na youtube i w końcu ogłoszenie wyników, jak wszyscy
się skompromitowali tak wszyscy zdali.
I tutaj następuje półtora miesiąca „hulaj dusza piekła nie
ma”.
30 czerwca, no dobra, a co jak nie zdałam? Jak ja to powiem
rodzicom? Szkoła policealna czy rok przerwy? Co z moimi wakacjami życia? Radosna
wiadomość od pani w sekretariacie, udało się, na dodatek nie byle jak, chwila
tępego gapienia się w świadectwo, naprawdę aż tyle procent?!
A teraz moje konto na elektronicznej rejestracji kandydatów szczęśliwie
obwieszcza „zostałaś przyjęta na studia”, no pięknie jest.
Pozdrawiam.
Studentka Administracji Uniwersytetu Szczecińskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz