17 lipca 2012

Punkowa Grupa Rozweselająca na CD ze swoim The Best of.


            W środowisku kabaretowym Ja mmm chyba ściebie znali wszyscy, i wszyscy od czasu do czasu nucili sobie pod nosem „Foczki”, ale nadszedł ten czas, kiedy to nucić może zacząć cała Polska, bo oto nasze Ściebiaki wydały płytę. Większość, utworów jak wyżej wspomniane „Foczki” hulały już sobie od jakiegoś czasu w internecie a płyta po prostu je przypomniała i nadała nieco dynamizmu, w nowej aranżacji.
Jednak, szczególną uwagę, zwróciłam na te piosenki, których nie znałam, czyli „Badej jak Liczę”, „Konie Apokalipsy”, „Krowa” i „Goodbye my Love”, swoją drogą, dużo jest odniesień do zwierząt, bo oprócz krowy i foczek występuje jeszcze wilk a i jakby się uprzeć to i potwory można nazwać zwierzętami ;) Ja mmm chyba ściebie, nigdy nie stroniło od kontrowersji i na płycie jest to doskonale zachowane, bo jedna piosenka „do pornola się nadaje”, kolejna traktuje o paradzie równości a w jeszcze innej wokalista twierdzi, że „nie zapomni, tej niedzieli, we wtorek kiedy Hesus zmartwychwstał” no i końcowa piosenka, gdzie zespół deklaruje: ‎"To już jest koniec, możesz już odejść , nie pisz, nie pamiętaj, nie pierdol".
I tak ma być, takie Ja mmm chyba ściebie krążyło po internecie i takie jest teraz na płycie, oczywiste, że nie każdemu się to musi podobać, bo jest odważne, kontrowersyjne a momentami pokusiłabym się o sformułowanie, „głupie” ale w tym szaleństwie jest jakaś metoda, i dobrze się taka nasza środowiskowa ciekawostka pokazuje się szerszej publiczności, bo warto! Kupujcie płytę!

Podróż w czasie Roguckiego, „95-2003”


                Po raz kolejny w moje ręce wpadła płyta, z którą coś wspólnego ma Piotr Rogucki, przy tym razem, po raz drugi dopiero, nie jest to Coma a solowy projekt. Po poprzedniej solowej płycie miałam duże oczekiwania, które zostały spełnione, w jakiś 70-80%, te braki wynikają z tego, że jakoś tak przywiązałam się do wcześniejszych wersji tych piosenek, i przyzwyczajenie do nowych aranżacji zajęło mi trochę czasu.
                Bo „95-2003” to nic innego jak przypomnienie i nowe wersje utworów Roguckiego z tego właśnie okresu, w którym bywał on na przeglądach piosenki aktorskiej. Jest więc „Piosenka pisana nocą”, są „Wrony”, jest „Legenda o próżności” czy „Chmiera”. Całość, pomimo nowych aranżacji jest nadal ascetyczna i akustyczna, muzyka w żaden sposób nie przesłania poetyckiego tekstu, do którego tak przyzwyczaił swoich słuchaczy Rogucki. Pomimo „starego” materiału wszystko jest jakieś jakieś takie, świeższe, może chodzi tu o nabranie profesjonalizmu? Może o większą odwagę artystyczną? Nie wiem, ale słuchając tej płyty mam wrażenie, że słucham całkiem nowego materiału, i o to chyba artyście chodziło.
                Ciekawa jestem czy będzie jakaś trasa promująca ten album, w końcu ludzie od lat domagali się „Wron” na koncertach Comy więc może w końcu uda się usłyszeć te piosenki na żywo, ni ukrywam, że sama bardzo chętnie bym się na taki koncert udała. 

Rzeźnik z Niebuszewa na wielkim ekranie, premiera „Wilsona 7” w Multikinie.


                O tym filmie słyszałam już na długo przed jego premierą, z prostego powodu zaangażowani w jego powstawanie byli moi znajomi, a nawet mi się zdarzyło gdzieś tam przed kamerą przemknąć.
                Jedno trzeba przyznać, w Szczecińskich mediach był szał, nie było portalu czy radia, który by o „Wilsona 7” nie mówił, przeniosło się to oczuwiście na frekwencję, na premierze film był wyświetlany w trzech salach jednocześnie, wszystkie sale były wypełnione.
                Film jest oparty na autentycznych wydarzeniach z lat 50 poprzedniego stulecia, kiedy to w Szczecinie głośno było o sprawie „rzeźnika z Niebuszewa”, który zabijał ludzi a i ich ciała przerabiał na mięso, które później sprzedawane było na pobliskim targu, jednak nie jest to dokładne odtworzenie wydarzeń z tamtych czasów, a jedynie inspiracja do powstania nowej historii.
                Pomimo kilku niedociągnięć, które przecież z łatwością można było uniknąć, (elektryczny czajnik czy telewizor można przecież po prostu wynieść) czy momentami trochę kwadratowego aktorstwa film ogląda się z dużą przyjemnością, zwłaszcza kiedy rozpoznaje się w nim swoje miasto i miejsca w których się bywa.
                Jak na warunki, którymi dysponowali twórcy było dobrze, wiadomo, że nie jest to jakaś wielka produkcja, ale też nie pracowali przy niej nie wiadomo, jacy profesjonaliści. A tak jest profesjonalnie, no i ten film przypomniał o ciekawym elemencie historii naszego miasta, o którym wiedziało już w tej chwili niewiele osób.
Potrzeba w tym mieście takich rzeczy i takich ludzi.
A już na jesień, „Wilsona 7” zostanie pokazane w kinie Szczecińskiego Inkubatora Kultury. Zapraszamy ;)

Hura, hura, matura to bzdura.


                Trzymając w ręku świadectwo dojrzałości mogę już z pewnością powiedzieć, że matura to bzdura. Serio.
                Chociaż na początku był dramat, człowiek nie może jeść, spać, wydaje mu się, że nic nie wie, dopóki nie dostanie tego magicznego arkusza. 4 maja, godzina 9:00, matura z polskiego, maturzysta szybkim ruchem dowodu osobistego rozcina naklejki, szybki rzut oka, na to czy w arkuszu nic nie brakuje i leci na koniec żeby zobaczyć tematy do wypracowania, „Dziady” …no nie jest źle, drugi temat „Lalka” i „Ludzie bezdomni” ufff, jesteśmy w domu, chociaż w sumie to z „Ludźmi bezdomnymi” nie udało mi się spotkać w liceum to i tak lepsze to niż zagmatwana treść „Dziadów”. W sumie zawsze mogli dać coś gorszego, taki „Potop” na przykład, nawet moja polonistka nie naciskała jakoś szczególnie na zapoznanie nas z tym dziełem. 3 dni wolnego i powtórka z rozrywki, matematyka, godzina 9:00, dowód, naklejki, strony w arkuszu, i z ciężkim sercem zaczyna się rozwiązywanie zadań, pierwsze, drugie, trzecie, dziesiąte, piętnaste, kurcze, łatwe to, ale może…czy nie za łatwe? Wracam do poprzedniego zadania, no nie chce wyjść inaczej, trudno, w sumie sierpień też jest dla ludzi, lecę dalej. Dzień przerwy i kolejne starcie, angielski, 9:00, dowód, naklejki, strony, temat wypracowania, słuchanie, czytanie, pisanie, godzina, skończone, nerwowe rozglądanie się po sali, co ci ludzie jeszcze tam tak skrobią? Nie no, idę, a może jeszcze nie? Nie no, przecież już wszystko napisałam wychodzę. Następny dzień to rozszerzony WOS, droga tak jak za każdym poprzednim razem, dochodzę do miejsca z zamieszczonymi zdjęciami Buzka i Millera, po czym sprawdzam, czy aby na pewno jest to arkusz do rozszerzenia, no niby tak…no dobra to lecę dalej, wypracowanie o demokracji, 5 stron zapisanych i część pisemna matur skończona.

Zależy od punktu siedzenia – kabaret Adin 2


                Moje ostatnie spotkanie z Adinem w pełnym wymiarze miało miejsce dość dawno, bo w październiku roku 2009, należy też dodać, że było to również moje pierwsze spotkanie z Adinem. W mojej znikomej w tamtym okresie czasu świadomości kabaretowej Adin zapisał się jednak, jako coś najwyższej jakości, dlatego na wieść o reaktywacji tego kabaretu poleciałam do Zielonej Góry jak na skrzydłach aby zobaczyć co tam nowego Miszczu Sikora wymyślił.
                Trzeba przyznać, że od pierwszej wersji Adina nie zmieniło się dużo, nadal jest ascetycznie, nadal jest bez przerysowanych min i gestów i nadal jest…dziwnie, nie umiem tego nazwać inaczej. Bo jak inaczej nazwać zastąpienie pianisty czy dżingli stukaniem metronomu? Jak inaczej nazwać przeciągające się w nieskończoność pauzy? Zmian osobowych w Adinie komentować nie będę, jest inaczej, czy lepiej nie wiem, bo nijak nie da się porównać Julii Mikołajczak do Basi Tomkowiak, chociaż szczególną fanką tej drugiej, obecnej w tej chwili w Adinie nie jestem, zwłaszcza pod względem grania w poznańskiej grupie impro Szamotuły-Wronki-Krzyż.
                Zawsze z miłą chęcią oglądam teksty, które graliśmy na warsztatach u Sikory w wykonaniu profesjonalnym, zawsze to mnie jakoś ciekawi, jak do tekstu, którzy dostaliśmy my, zupełni laicy w kwestii sceny podchodzą ludzie, którzy występują na co dzień no i tutaj miałam dwukrotną okazję, żeby to zobaczyć, bardzo mi się podobało.
                Szczególną uwagę trzeba zwrócić na klimat, zamiast tradycyjnych krzesełek w rzędach ustawione były ogromne kanapy, stoliki, świeczki, krzesełka przy stolikach, bardzo mała liczba publiczności jak na premierę takiego kabaretu dało tak kameralny, fantastyczny klimat, którego na kabarecie dawno nie czułam, po prostu bajka.
                To, że nie było żywych instrumentów ani mini discu, nie oznacza, że nie było piosenki, była jedna, w wykonaniu Władka Sikory o tym, że „jedzie pociąg z daleka, po szynach jak durny, a Mariola zaczeka, a pociąg nie bardzo”, prostota w tekście, w ruchach, w „melodii” a ja się prawie popłakałam ze śmiechu i do dzisiaj tłucze mi się to po głowie. Szczególnie w pamięć zapadł mi jeszcze skecz o napadzie bank, „bo przecież każdy może powiedzieć, że ma w domu pistolet i przyniesie później” i niekwestionowany hit premiery „Pogromca emerytów”, skąd Sikora ma tyle siły? Chyba nigdy tego nie pojmę. Żeby nie było tak kolorowo, był skecz w którym Basia zagrała bliźniaczo podobnie do Asi Kołaczkowskiej, miała taki sam słowotok, a powtarzanie czegoś tak charakterystycznego dla innej aktorki chyba nie ma za bardzo sensu.
                Ale jednak wyszłam oczarowana, wręcz niesamowicie oczarowana, bo jednak co Adin to Adin, nawet po tak długim okresie nieobecności na scenie są piekielnie dobrzy, oryginalni i nowatorscy, gdybym gdzieś na co dzień występowała to chyba bym im zazdrościła. 

Siedem razy jeden razy 26.


Na występ zielonogórskiej grupy improwizacyjnej Siedem razy Jeden zbierałam się chyba od kiedy ona powstała, ale musiało minąć 25 wieczorów improwizacji abym wreszcie do Kawonu dotarła. Stało się to głównie dlatego, że przyjechałam do Zielonej na premierę Adina, a że impro było 2 dni wcześniej to czemu by nie skorzystać.
Muszę przyznać, że byłam zaskoczona, nie spodziewałam się tak dobrego impro, wszak, w mojej ocenie, nigdy nie była to najmocniejsza strona grup z ZG. A tu niespodzianka, bardzo dobre zgranie w grupie, nie najprostsze gry, fajne podpowiedzi ze strony publiczności, unikanie najprostszych rozwiązań. Szkoda, że nie było technicznej możliwości zagrania piosenek, bo jestem bardzo ciekawa jakby sobie poradzili.
Szczególnie w pamięć zapadła mi gra łączona, rewolwer, 3 słowa i dialog od tyłu w jednej grze, totalna miazga, która wymaga maksymalnego skupienia ze strony zarówno improwizatorów jak i publiczności, żeby połapać się o co w tym wszystkim chodzi. Na wyróżnienie zasługuje też program śniadanowo-informacyjny prowadzony przez Wojtka Kamińskiego, Przemka Żejmo i ilustrowany przez resztę grupy, no i detektyw, gdzie Wojtek bardzo pamiętliwie parzył herbatę dla inspektora, kiedy ten próbował wymusić na Kasi zeznania, jakoby miała ona organizować nielegalne walki trzody chlewnej. No i dzień z życia, jednego z widzów, przedstawiony na bis, absolutnie fantastyczny, zwłaszcza postać psa wykreowana znowu przez Wojtka.
Występ odbył się pod tradycyjnym hasłem „Kokoko Euro Spoko” i wybudowaniem nowej drogi w pobliskim Przylepie.

PS. Drugi raz widziałam impro w wykonaniu Saszy i drugi raz zdjął on przy improwizowaniu koszulkę, lepiej mu się bez niej improwizuje? ;)

Wielki świat, wielki artysta, wielkie zamieszanie – Thomas Anders w Szczecinie


Powiedzieli mi, że Thomas Andres z Modern Talking jest wielką gwiazdą, uwierzyłam na słowo, należę już do pokolenia tych ludzi, którzy ewentualnie kojarzą tylko „Cheri Cheri Lady”, ale powiedzieli, że gwiazda, to ok., gwiazda. Ale nawet mając w głowie to słowo, nie mogłam się spodziewać, tego co miało nastąpić w dniu koncertu w amfiteatrze.
                Od rana gorączka organizacyjna, bo przyjeżdża gwiazda, umówiona konferencja prasowa, zjeżdżają się fan cluby a na korytarzu „trenują” kandydatki do tytuły miss polonia ziemi zachodniopomorskiej, ot impreza towarzysząca koncertowi.  Garderoba przygotowana, co trzeba się chłodzi, wybija godzina konferencji prasowej.
                 Tam też pierwszy raz zobaczyłam fenomen Andresa, ludzi, którzy na sam jego widok wstali i zaczęli bić brawo, zdjęcia tylko w ustalonym czasie, zakaz zbliżania się do gwiazdy, wszystko na najwyższym poziomie. Jednak kulminacja miała dopiero nastąpić, oto koncert się zaczyna, wszystkie miejsca zajęte, ludzie szaleją, średnia wieku publiczności około lat 43-45 a bawią się jakby mieli lat 20. Korzystając z tego, że gwiazda na scenie, czas na obiad na świeżym powietrzu, za sceną, a tam nie lepiej, tłumy ludzi, którym nie udało się kupić biletów stoi za bramami, co odważniejsi próbują bramy przekroczyć, ochrona interweniuje i ludzie wracają za bramę. Koniec koncertu, fajerwerki, dwie minuty i artysty nie ma, odjechał do Berlina, w Szczecinie przecież nie ma pięciogwiazdkowego hotelu.
                 A obsługa koncertu musiała się dopiero teraz zmierzyć z prawdziwą piekielnością. Fani chcą autografów i nie obchodzi ich to, że artysty już w amfiteatrze nie ma, ma wyjść i już, nie pomogły prośby organizatorów, obsługi, ochorniarzy… Wulgaryzmy, obrażanie ludzi organizujących koncert, gdyby nie interwencja szefa ochrony mogło dojść do rękoczynów, ale w porę ludzie zostali wyprowadzeni za bramę.
                Okazało się, że Andres jest faktycznie wielką gwiazdą, tak wielką, jakiej jeszcze nigdy nie widziałam, bo porusza ludzi, którzy na co dzień są statyczni i ułożeni ale to dobrze, że takie gwiazdy odwiedzają Szczecin, w końcu rozrywka nie jest tylko dla dwudziestolatków ;)

Zmagania z rockiem od strony kuchni – Szczecin Baltic Rock Meeting.


Szczecin lubi rocka, rock lubi Szczecin, czy coś w tym stylu. W każdym bądź razie poza dusznymi i stosunkowo małymi koncertami w Słowianinie brakowało w kalendarzu kulturalnym Szczecina imprezy z taką muzyką na dużą skalę.
                I oto jest, pojawiła się, Szczecin Baltic Rock Meeting, wielkie święto muzyki rockowej , w amfiteatrze zagrali: Pomorzanie, Chorzy na Odrę, Lipali, Kult, Bona Fides, Listopad, Muchy, Oedipus, Carpark North, Fortepain, Power of Trinity,Hurt, Strachy na Lachy, happysad, Listopad, Quo Vaids, Coma i Illusion. Czyli jak widać gwiazdy nie tylko polskiej sceny, którym towarzyszyły zespoły wywodzące się ze Szczecina, świetne posunięcie w stronę promocji naszych rodzimych artystów.
                Gdy zostałam zaproszona do współpracy podczas tego festiwalu nie zastanawiałam się nawet przez chwilę. Jak się okazało, pomimo kilku zgrzytów, słusznie, w końcu nie codziennie zdarza się okazja, żeby poznać swoich muzycznych idoli i zobaczyć, jak tak ogromne przedsięwzięcie odbywa się od strony kuchni. Częściowo dosłownie ze strony kuchni, bo jednym z obowiązków moich koleżanek i moim była obsługa festiwalowego baru, przez który przewijały się wszystkie festiwalowe gwiazdy.
                Innym obowiązkiem było przygotowanie festiwalowych garderób. Ridery często zaskakiwały, czasem skromnością, czasem czymś wręcz przeciwnym. Nie mniej, zabawa była przednia, zwłaszcza kiedy można było się ganiać po korytarzu na krzesłach z kółkami i jeździć autem po chleb o 24 „bo się skończył, a musi być”. Do moich innych, późniejszych obowiązków należało wydawanie bransoletek uprawniających do wejścia dla gości i akredytowanych dziennikarzy, to dopiero była zabawa! Zgubione identyfikatory, „bo ktośtam mógł to dlaczego ja nie?”, „bo kolega zaraz przywiezie”, istny kocioł.
                Jeżeli chodzi o koncerty to widziałam mało, jeżeli by nie powiedzieć bardzo mało, obejrzałam całą Comę ale to powiedzmy, ze względów organizacyjnych, trochę Much, trochę Strachów, trochę Oedipus i ze 2 piosenki Kultu, nie za dużo, ale wystarczyło, żeby powiedzieć, że muzycznie festiwal był bardzo, bardzo dobry. Gorzej z frekwencją, rozmawialiśmy na ten temat niemal codziennie, teorie były różne, za drogie bilety, rozbicie na 2 weekendy, zbyt wczesna godzina rozpoczęcia…nie wiem czy cokolwiek z tego jest trafione, najwięcej ludzi było oczywiście w tych dniach, gdzie grała Coma, Illusion, happysad czy Strachy na Lachy, czyli w drugim weekendzie, więc może to właśnie w doborze zespołów tkwił problem? Zobaczymy w przyszłym roku, o ile uda się zorganizować kolejną edycję.
                Niesamowite 4 dni, pełne rzucania wulgaryzmów, szybkiej jazdy samochodem, krzyków, problemów, dobrej zabawy, euforii, bolących nóg i mnóstwa innych rzeczy, ale i tak kocham tę robotę.

PS. A Grabaż jest moim mistrzem tego festiwalu, o. I nikt mi już nie wmówi, żadnych rzeczy o gwiazdorstwie.